Na ten wyjazd pojechało 250 Chacharów, wspieranych przez 7 fanów z Katowic. Pod stadionem zostaje 90 osób.
Źródło: zin SK1964 nr 30 (Katowice)
Relacja fana GieKSy
Po wyjeździe na Spartę w luźnej rozmowie z K. padło zapytanie: „kiedy jedziemy znowu”, szybkie zerknięcie na chachari.cz i już było jasne, jestem masochistą – wyjazd Banika był dzień po dalekim i żmudnym wyjeździe na Łęczną. Sam nie wierzyłem w to, że będzie chciało mi się tam jechać.
Trzy dni przed meczem dzwoni koleżanka Pa. z Lędzin z zapytaniem czy jadę, plan wyjazdu mam już rozkminiony – podaję szczegóły. Grupa powiększa się do 3 os. zaczyna się kołowanie ludzi, którzy mogliby pojechać. Początkowo większość osób mówi prosto z mostu, że nie są pojebani, nie dadzą rady, nie będzie im się chciało, albo też boją się konsekwencji ostatniego przypału i przez jakiś czas wolą Czechy omijać szerokim łukiem, no ale w końcu dostaję odpowiedź od L z Ligoty, który oświadcza, że zaczyna kombinować ekipę.
Do Łęcznej oprócz tradycyjnego prowiantu zabrałem także zapas środków, które byłyby mi potrzebne, w razie niemożności pojawienia się w domu zaraz po tej skromnej wycieczce. L udaje się skombinować jeszcze 3 osoby D. Pu. I Pi. W samym autokarze wśród rozmów o wszystkim i o wszystkim innym pojawia się oczywiście także rozmowy na temat wyjazdu, do ekipy wyjazdowej dołącza R z tauzena i J. z Murcek. Po powrocie z Łęcznej okazuje się że do wyjazdu mam jeszcze 60 minut, a dzięki temu, że cug jedzie przez przychylną mi lokalizację udaje mi się dostać do domu, przebrać, umyć, zrobić 4 kanapki, wypić kawę… i wybiec na pociąg, niesamowicie się przy tym męcząc. Kurde, że muszę być takim nieodpowiedzialnym skurczybykiem, który nawet wyjazd na Banik organizuje na styk . Udaje mi się jeszcze w kasie zakupić bilet i już w cugu odnajduję towarzyszy podroży, którzy nie mieli tyle szczęścia i nie mieli okazji międzylądowania w domu. Jak się jednak okazuje brakuje K. z Zadola i R z Tauzena którzy postanowili spalić „jana” bądź też mówiąc kulturalniej zrezygnować. Szczerze? Gdyby wiedzieli co stracili pewnie pocięliby się trzymanym właśnie zinem, gdyby wiedzieli… ale na szczęście nie wiedzą, bo mimo wszystko tego wyjazdu nie odda się żadnymi słowami, a to co tu przeczytacie to tylko namiastka tego co przeżyliśmy.
W tym miejscu powinienem napisać, że podróż do Bohumina przebiegła spokojnie, w istocie tak nie było, najpierw swą bezczelność a zarazem poczucie humoru pokazał L. w przedziale na dalszych siedzeniach jakieś dwie baby które dość głośno rozmawiały o lokacji jakiegoś mieszkania, w którym przez sąsiedztwo ruchliwej ulicy miało ciągle brudne firanki. L. dość „głośnym szeptem”- znaczy takim, że było go słychać w całym przedziale doradził: „to trzeba było okna zamurować”. Zapadła na chwilę niezręczna cisza, przez którą przedzierał się z trudem tłumiony przez nas chichot, gdy w końcu kobiety zdecydowały się spróbować wrócić do rozmowy L. dodał” „o kurwa, ja to powiedziałem na głos”, my już nawet nie tłumiliśmy śmiechu. Później jednak doszło do sytuacji, która była nieco mniej śmieszna. Wsiadło dwóch dość potężnych gości z dwoma laskami, spytali się czy jedziemy do Olzy, bo może tam czekać Jastrzębie (cześć z nas miała barwy na wierzchu), wszystko wskazywało na to, że i oni mogą być „częścią tego KseroKaeSu”, ba gdzieś tam sms-owali i co chwila chodzili do toalety (tak jakby równocześnie nas rozkminiając ). W Olzie jesteśmy przygotowani na najgorsze ale chyba chłopakom nie udało się o tej porze skołować, żadnej ekipy, bo na miejscu oni i ich panny wysiadają, nikt natomiast się „nie dosiada”. W Bohuminie jesteśmy zgodnie z wytyczonym wcześniej rozkładem.
Szybka konsultacja czy „zostajemy tu” czy też jedziemy na Svinov, a także konsultacja tego czy Banik, aby na pewno rozgrywa dziś swój mecz? Bo w okolicach dworca ni było widać żadnych barw. Decydujemy się jechać z Bohumina, wcześniej jednakże wykonując telefon potwierdzający fakt rozgrywania w tym dnu meczu przez Banik. Mając jeszcze trochę czasu ruszamy „zwiedzać” okrążamy Bohumiński rynek, Pa. w ramach głupawki robi zdjęcia znajdującym się na wystawie miniaturowym atrapom sprzętu AGD, po chwili już wszyscy zaczynamy zachwalać zalety tego rozwiązania, pomyślcie jak przydatna, by była miniaturowa pralka w której można by wyprać skarpetki, czy też lodówka w której można, by trzymać banana. Idziemy dalej na centralnym placu rynku . L. zauważa coś co musiało przykuć jego uwagę… wino! Zaczyna snuć teorię jaka to okazja nam się przydarzyła by skosztować miejscowych przysmaków za free! Podchodzimy bliżej, na winie jest kubeczek, co jeszcze bardziej zwiększa jego entuzjazm, jednakże jest także coś co nawet jego potrafi odżegnać od zamiaru konsumpcji, jest to plama krwi, wyplutej, wyrzyganej? Krótka wymiana zdań i postanawiamy zostawić wino na powrót. Docieramy powrotem na dworzec, P. uznał, że występkiem równym zbrodni jest fakt, że żaden z nas nie pije piwa. Na szczęście to się szybko zmienia i już spokojniej czekamy na przybycie Banikovców.
Ci pojawiają się kilkanaście minut później, wsiadamy do cugu, ja rozsiadam się z FC Banika z Orlovej a reszta początkowo przedział obok nas, ale dość szybko przenoszą się nieco dalej, do wagonu o niższym standardzie za to z normalnym oknem. Dość szybko zaczynają się pierwsze problemy, kanarzyca chce od nich bilety dlatego konieczna jest moja pomoc, tłumaczę jej, że nasze bilety będą na Svinovie ona gada że w takim wypadku od Svinova powinniśmy już posiadać bilety i że taki fakt powinniśmy uprzednio zgłosić, oczywiście z mojej strony padają tłumaczenia, że przecież właśnie to robimy i w końcu udaje się sprawie tymczasowo ukręcić łeb. Problemy zaczynają się później, podajemy Banikovcom naszą liczbę. a ci zaczynają zbierać „do czapki” na bilety, dość szybko jednak przypierdalają się do nas psy razem z nowymi kanarami, którzy gadają że nie mamy biletów. Jednym z kanarów był o 10 lat młodszy brat bliźniak (nie czepiajcie się – to nie żaden głupi błąd a celowy zabieg frazeologiczny) Roberta Makłowicza który jak na każdego Czeskiego kanara przystało miał zielone skarpetki i sandały. Cug był dość długi, a Banikovcy byli rozsiani na całej jego długości, która dodatkowo była zapchana różnymi ludźmi, dlatego dość długo trwało zbieranie do czapki, nie spodobało się to psiarni. Zaczęli nam wygrażać, że jak nie będziemy mieli biletów do Olomounca wszyscy zostaniemy wyrzuceni z cugu z dodatkiem w postaci mandatu, zaczyna się też z pozoru rutynowe spisywanie, po którym skurwiele oddają nam 6 dowodów, pytamy gdzie siódmy na co otrzymujemy odpowiedź „zgubił się”, po chwili na szczęście się znalazł i właściciel go odzyskuje.
Po załatwieniu wszystkiego, łącznie z biletami, ja wracam do ekipy z Orlovej a reszta melanżuje u siebie w przedziale. Po jakimś czasie zaczynają łazić po pociągu ze śpiewem, dodatkowo popijając co popadnie, co później kończy się mało wesoło, ale o tym później.
Na którejś ze stacji następuje jakaś wymiana psów, chcący przejść Pi. L. Pa… zostają w dość brutalny sposób przepchnięci przez wchodzące kundle, następuje dość ostra wymiana słów. W Kolinie jest przesiadka, psy po raz kolejny zaczynają „spisywać” trójkę naszych, gdy dwie pierwsze odchodzą, skurwiele obrączkują Pi. pod pretekstem konieczności zabrania go na izbę wytrzeźwień, sytuacja robi się napięta. Szybkie zbieranie informacji co i jak – pada decyzja, że nigdzie dalej nie jedziemy. Przekazujemy informację Banikovcom, większość z nich jedzie dalej jednakże z nami zostaję większość kumatej ekipy w tym ludzie tradycyjnie już bojkotujący wchodzenie na sektory za okazaniem dowodów tożsamości. Gdy tak czekamy, jeden z naszych na skutek wcześniej wypitego alkoholu i jebiącego słońca – słabnie.
Bardzo szybko wykorzystuje to psiarnia, wzywa pogotowie pod pretekstem zrobienia mu badań. Antyterrorka, która była obecna w podobnej liczbie do naszej odsuwa nas na kilkanaście metrów, D. wsadzają na nosze i wywożą, na nic zdały się nasze tłumaczenia, że nic mu nie jest, że wszystko mamy pod kontrolą i że nic mu się nie stanie. Skurwysyny były nastawione na powijanie naszych i niestety to im się udawało. Po ok. półtoragodzinnym czekaniu w Kolinie, zebraniu informacji o tym, że dalsze czekanie w tej budzie nie ma sensu postanawiamy jechać do Mlady z zamiarem powrotu do Kolina po meczu.
Podróż wcale spokojna nie była, w cugu śpiewy z dużą ilością wbit na psiaki, która w podobnej do nas ilości nas „eskortowała”, bardzo często śpiewy rozpoczynał Banikoviec w żółtej koszulce „z Lubina”, taką samą miał na sobie J. Gdy docieramy do Mlady przy wychodzeniu czeka na nas kolejny oddział AT. Spokojnie można stwierdzić, że jest ich znacznie więcej od nas, nie byłoby w tym nic strasznego gdyby nie fakt, że przy wychodzeniu powijają obie osoby w żółtych koszulkach G&G, od razu po wyjściu zostają powaleni na glebę i skuci kajdankami, przy powijaniu J. który był pierwszą wychodzącą osobą z naszej siódemki, każdemu z nas w głowie zaświtała myśl, że będziemy kolejni. „ Na szczęście” powijają tylko jego, Pa. jest cała roztrzęsiona, na szczęście po chwili J. zostaje wypuszczony, a Banikoviec niestety zostaje przewieziony na komendę.
Dalej następuje przesiadka na Mlada – Mesto, a tam już bez obstawy psów idziemy małymi grupkami w okolice stadionu. Jednakże po konsultacjach podejmujemy decyzję, że skoro Pi. i D. nie ma z nami to my także odpuszczamy ten mecz. Za jedną z bramek stadionu Mlady nie ma sektora, tam umiejscawia się ok. 20 osobowa ekipa Banika, która nie ma zamiaru wchodzić na mecz za okazaniem dowodu, następuje kolejna policyjna prowokacja. Najpierw psy każą Ostraviakom odsunąć się od płotu, który rzekomo jest na terenie prywatnym, a gdy ci nie ustępują następuje wjazd AT która wszystkich powija. My to widząc postanawiamy oddalić się od stadionu byśmy sami nie zostali powinięci pod jakimś głupim pretekstem. Rozsiadamy się na trawniku przy jakimś głównym skrzyżowaniu tuż, za nami jakieś dość duże osiedle, przed nami duża fabryka Skody, a pod nami sztuczna trawa, nie mogło być bardziej relaksującego miejsca po 35 godzinach. W międzyczasie podchodzi do nas jeszcze miejska policja, która pyta co robimy i czemu nie jesteśmy na stadionie ale po kilku słowach odpuszcza nie robiąc problemów. Przed końcem meczu udajemy się pod stadion, a tam ma miejsce kolejna iście Orwellowska scena Jeden z fanów FCB, który także nie pojawił się na stadionie nakleja vlepkę na znak, niby nic, ale zaraz przy nim pojawia się psiarnia która go powija, a jeden z fizli robi kilkanaście zdjęć znaku, zapewne na materiał dowodowy.
Gdy Banikowcy wychodzą w końcu ze stadionu udajemy się z nimi do cugu. Przejażdżka do Kolina mija spokojnie, to ktoś zostaje „opieprzony za gapienie się na cycki, to ktoś zostaje polany wodą, obok ktoś wyciąga z torebki półmetrową makrelę, surrealizm którego w słowach opisać się nie da.
W Kolinie próbujemy dowiedzieć się co z naszymi, dostajemy tylko sprzeczne informacje, wg których już zostali wypuszczeni bądź są w Pradze. Podejrzewamy, że są nadal w Kolinie, początkowo mamy zostać tam wszyscy, później by nie ryzykować przypału wracamy z powrotem dużą ekipą bez biletów. Na drugi dzień mają zostać tylko Pu. I Pi. jednakże po ostatecznych konsultacjach postanawiamy jechać wszyscy próbując złapać z nimi jakiś kontakt telefoniczny, przesyłając im na telefony informacje jak mają wracać i jak się z nami kontaktować…
Do Bohumina docieramy bez większych przygód, tam ruszamy na kolejną eskapadę po tym mieście gdyż nie było sensu siedzieć w jednym miejscu. Okrążamy całe miasto w poszukiwaniu jakiegoś sklepu, dopiero gdy już niemalże tracimy nadzieję dowiadujemy się gdzie jest stacja. Podążamy tam, stacja wygląda na szemraną, jeden dystrybutor, asortyment nad wyraz ubogi a gdy wchodzimy dość przypakowany sprzedawca wyciąga spod lady kastet, my jednak nie mieliśmy złych zamiarów, kupiliśmy to co kupić mieliśmy i udaliśmy się na stację. Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie spróbowali przejść na skróty przez jakiś parking ciężarówek, szybko ze stacji wybiegł jedyny klient, który oprócz nas tam był i zdawał się tam cały czas przesiadywać i poinformował, że nie ma tam przejścia. Tak więc wróciliśmy na normalną trasę. Przez część trasy jedzie za nami radiowóz, który zdaje się nas eskortować, niby nic dziwnego ale fakt że w radiowozie znajdował się tylko jeden i w dodatku podstarzały policjant dawał nam kolejny powód do obśmiania. Na dworcu mamy jeszcze ok. 30 minut czekania, nie mijają one jednak spokojnie, jakiś obładowany siatkami wariat zaczyna tańczyć coś dość głośno, nucić, ochrona dworca pyta się go kiedy ma pociąg, okazuje się, że za kilka minut, mimo to on wciąż przebywa na hali dworcowej zamiast udać się na peron, sytuacja wygląda komicznie. W końcu na ostatnią chwilę udaje się na swój cug. I my doczekaliśmy się swojego z Bohumina do Zebrzydowic tradycyjnie na wała, a później za 10zł od głowy jedziemy do Katowic. Dwaj pozostali GieKSiarze dociekają do Katowic z dużym opóźnieniem, a co gorsza osobno gdyż wypuczono ich z 6 godzinnym odstępem.
LOT
Źródło: zin SK1964 nr 25 (Katowice) wrzesień 2010