20.08.2008, środa – Ukraina – Lwów
Relacja GieKSiarza
Ukraina – tak to był ten kraj, który musieliśmy odwiedzić pod koniec sierpnia 2008 roku. Był to początek sezonu 2008/09 dla naszej kadry. I początek kolejnego roku kibicowskich wojaży. W podróż te mieliśmy pojechać w czwórkę, ale niestety jeden ze składu wypadł, a mówiąc dokładniej zaspał. Dla każdego z nas była to pierwsza wizyta na Ukrainie i co tu dużo mówić mieliśmy duże obawy. Między innymi dlatego już wcześniej zaklepaliśmy sobie noclegi za 10 dolarów od osoby za nockę (ach jak wtedy nisko stał ten dolar…) u miejscowej Poloni.
Podróż w obie strony odbywała się etapowo. Po pierwsze trzeba było dostać się do Przemyśla (najlepszą opcją był pociąg), następnie busem trafić do Medyki, a tam na piechotę przekroczyć granicę. Na szczęście mimo niezbyt przychylnie nastawionych celników ukraińskich wszystko odbyło się szybko i sprawnie. Za granicą wsiadamy do Maszrutki, która za 7-8 złotych dociera do Lwowa. Jak na dwugodzinną podróż, to naprawdę niewiele (choć jazda bez klimatyzacji w piekielnym upale nie jest czymś przyjemnym).
Pierwsze wyjście z maszrutki we Lwowie było dla nas dużym szokiem. Musieliśmy znaleźć naszą kwaterę, a tam non-stop jeździły auta (nawet po chodniku). Przez dobrych kilkanaście minut baliśmy się ruszyć. Potem jednak zobaczyliśmy jak robią to miejscowi i jakoś dawaliśmy radę. Po prostu nie ma żadnych reguł – kierowca nie zwolni pedału gazu widząc pieszego. W sumie dobra szkoła życia. Ogólnie o zwyczajach drogowych Ukraińców można by napisać osobny artykuł (parkowanie na środku jezdni, trąbienie przy każdej okazji). Swoje jednak należy im oddać – przez te trzy dni pobytu widzieliśmy tylko jedną drobną stłuczkę. Zresztą naszym ulubionym zajęciem było podróżowanie super tanimi taryfami (a i tak pewnie z nas zżerali jak to z obcokrajowców) – te uniki, skręty w uliczki, jazda po chodnikach, cwaniactwo drogowe – trzeba to przeżyć na własnej skórze by uwierzyć.
Nasza kwatera mieściła się dość daleko od centrum (15 minut jazdy taryfą) co jednak nam specjalnie nie przeszkadzało. W dniu meczu wybraliśmy się na cmentarz Orląt Lwowskich (wchodźcie zawsze otwartą darmową bramą zaraz przy cmentarzu Orląt), a następnie wylądowaliśmy pod stadionem.
Bilety na spotkanie można było zakupić w kasach. Ceny bardzo zróżnicowane – od 20 do 100 złotych. Te ostatnie były w tak „przystępnej” cenie dzięki Polskiemu Związkowi Piłki Nożnej, który w trosce o nasze bezpieczeństwo zarezerwował nam sektor „10”. Oczywiście nikt z Polaków nie miał zamiaru płacić aż 100 złotych i każdy kupował „ukraińskie” wejściówki. Ostatecznie milicja i tak każdego kierowała na sektor za PZPNowską stówę. Najwięcej kibiców, czyli ponad setka, była z Hetmana Zamość. Ogólnie dominowała wschodnia część Polski (co na bliskość z Ukrainą jest w pełni zrozumiałe). Ostatecznie na stadionie było około 900 polskich kibiców. Prowadzimy dobry doping kilkukrotnie pozdrawiając PZPN. Hitem była też zabawa bez koszulek oraz wspólna ukraińsko-polska „meksykańska” fala, która raz po razie „krążyła” po trybunach. Doping Ukrainy także dobry prowadzony przez kibiców Karpat Lwów. Po meczu jedynie kilku graczy dziękuje nam za przejechane kilometry, rzucono nam także dwie koszulki.
Po spotkaniu udaliśmy się do centrum na piwko (można pić je bez żadnych konsekwencji w miejscach publicznych – i który kraj jest zacofany?). Nastawienie miejscowych do nas bardzo pozytywne. Ucięliśmy sobie bardzo długą pogawędkę z Karpatami. Rozmawiając z nimi czuło się, iż mają duży respekt do polskiej sceny kibicowskiej. Przez cały czas obok nas kręciło się wiele pięknych Ukrainek (w sumie nie trzeba dodawać pięknych, bo brzydkich nie spotkaliśmy), które były bardzo chętne na rozmowy (i nie tylko) z Polakami – obywatelami UE Niektóre „romanse” trwają do dzisiaj. Zabalowaliśmy tak mocno, iż nie mieliśmy kasy na powrót na nocleg (a to dość daleko). Tutaj przeżyliśmy kolejny szok – kibice Karpat zrzucili się nam na taryfę. Wzruszającym pożegnaniom i wymianom kontaktów nie było końca. Dzień później z samego rana wyruszyliśmy w podróż powrotną. Najpierw o mało co nie spóźniliśmy się na nasz autokar, a następnie jeden z nas wyłapał głupi mandat za sikanie w miejscu publicznym. Jako, że do odjazdu pozostały minuty, a delikwent musiał zdążyć na owy kurs (ach te kobiety) to skończyło się na łapówce (100 złotych). Nasza radość z racji tego, iż wsiedliśmy do busa trwała bardzo krótko – zepsuł się jakieś 500 metrów od dworca. Na następny czekaliśmy kilka godzin bez żadnej kasy i cholernie głodni. Na szczęście kolejny kurs był szczęśliwy. Dodatkowo urozmaicały go mrówki, które w każdą lukę wsadziły papierosy – naprawdę robi to wrażenie. Na granicy dość długie trzepanie i przez to wręcz wbiegaliśmy do naszego pociągu – tym razem się udało. Nie mieliśmy już jednak żadnej kasy i skończyło się na kredytach.
Autor powyższej relacji dzięki temu trzydniowemu wypadowi zakochał się w Ukrainie i do dziś jak tylko może odwiedza ten piękny kraj. I niech ktoś powie, że kibicowanie nie rozwija
Źródło: zin BIAŁO-CZERWONI POLSKA ON TOUR nr 1 (Katowice)